Pochodzę z Gorlic, małego miasteczka na południu Polski, które zapisało się w historii maszynami górniczymi, ropą naftowa i Bitwą Gorlicką – jak niektórzy mówią „Drugie Verdun”. Obaj moi dziadkowie zainteresowali mnie techniką i dlatego bardzo szybko skierowałem się w stronę lotnictwa, choć moja rodzina żadnych tradycji lotniczych nie miała. Kiedy pasja przybrała namacalny charakter moja Mama stale narzekała na smród kleju w mieszkaniu i samoloty wiszące u sufitu. Kiedy otwierała drzwi, robił się przeciąg i wszystkie te kartonowe aeroplany zaczynały „latać” na długość nitek, na jakich wisiały. Moje pierwsze prace to modele plastikowe a potem kartonówki, którym zresztą jestem wierny do dzisiaj, w najlepszym czasie moja kolekcja liczyła ok.80 modeli. Wtedy też pojawił się mój daleki kuzyn, Andrzej Podsadowski, pod którego wpływem wszedłem już całkowicie w lotnictwo. Andrzej był wtedy studentem Politechniki Rzeszowskiej, później spotykaliśmy się Mielcu, gdzie on pracował, jako inżynier lotniczy a ja rozpoczynałem naukę w szkole przy mieleckiej WSK. Moja prawdziwa edukacja lotnicza zaczęła się w klasie o profilu mechanik lotniczy Zasadniczej Szkoły Zawodowej, a po 3 latach zdałem egzamin do 3 letniego Technikum o profilu Budowa Płatowców. Z perspektywy czasu widzę, że wybór był dobry, choć wtedy nieraz żałowałem swojej decyzji. Uczeń szkoły zawodowej miał o wiele większy zakres praktyk zawodowych w stosunku do innych klas, w końcowym okresie szkoły byliśmy de facto pracownikami WSK, a wiadomo, że młodemu człowiekowi nie bardzo chce się pracować. Dzisiaj wiem, że pomimo tych uciążliwości praktyki i praca na oddziałach lotniczych dała mi podstawy praktycznej wiedzy lotniczej i znajomości warsztatu lotniczego a żadna książka tego nie nauczy. Niedługo po rozpoczęciu I klasy szkoły zawodowej związałem się z modelarnią Aeroklubu Mieleckiego, dokąd zaprowadził mnie mój kolega z klasy Witek Sojka. To z nim na polach Cyranki puszczałem pierwsze balony na ogrzane powietrze, a w modelarni kleiliśmy i lataliśmy naszymi modelami klasy F2B – akrobacyjne, na uwięzi. Tam też zbudowaliśmy wg. własnego pomysłu pierwszy model sterowany radiem, co prawda węzły kratownicy zupełnie się w nim rozmijały niemniej jednak TROCHĘ poleciał. Witek, późniejszy zapalony paralotniarz już niestety nie żyje, nasza modelarnia też już nie istnieje. Jednak najważniejszą dla mnie postacią z modelarni był nasz instruktor Józef Trela. Skromny, niepozorny, modelarz z zainteresowania, instruktor z zamiłowania, pokazał mi prawdziwe modelarstwo. Myślę, że to właśnie moja działalność w modelarni spowodowała to, że trzech moich kolegów zaproponowało mi udział w budowie amatorskiego samolotu. Pomysł wydawałoby się nierealny, ale jednak udało się. Następne 3 lata popołudniami spędzaliśmy w piwnicy domu Jarosława Rumszewicza, konstruktora między innymi Dromadera Mini, gdzie nieraz do późnych godzin wieczornych trwała budowa naszego Gacka. Samolot powstał, zajął pierwsze miejsce na Zlocie w Oleśnicy i był przedmiotem pracy dyplomowej całej naszej czwórki. Ten okres to była kolejna potężna lekcja prawdziwego lotnictwa – technologia klejenia drewna, opłótnianie, próba statyczna, kontrola IKCSP to wszystko były rzeczy dla nas nowe, a Pan Jarek przekazał nam je po mistrzowsku. Do dziś korzystam z tego, co nas nauczył. Wyjechałem z Mielca po 7 latach, nie bywam tam często, ale jednak to niezapomniane czasy i miejsce.
Naturalną kontynuacją Mielca były oczywiście studia na Politechnice Rzeszowskiej, gdzie już studiowali Jarek i Tomek, ale niestety, na egzaminach zostałem „odesłany na drugi krąg”. Aby nie marnować roku dostałem się do Studium Kreślarskiego w Krakowie, które też było ciekawą szkołą uczącą czytać i rysować dokumentacje techniczne. Po zdanym dyplomie przyszła kolej na egzaminy na Politechnice, ale tym razem już w Krakowie. Tu los zetknął mnie ponownie z Jarkiem Goskiem, który przeniósł się tu z Rzeszowa i studiował jednocześnie pracując w Muzeum Lotnictwa. Kiedy odwiedziłem Muzeum, postanowiłem też w nim popracować i w krótkim czasie przeniosłem się na studia zaoczne, aby móc też zostać pracownikiem Muzeum. Nie wytrzymałem długo takiego stanu – siedzenie w sobotę i niedzielę na nieciekawych wykładach nie mogło się równać ze starymi samolotami. Dotarło do mnie, co chcę robić, zrezygnowałem ze studiów i na stałe związałem się z Muzeum Lotnictwa. Pracowałem tu wiele lat, z kilkuletnią przerwą, kiedy zajmowałem się prywatnymi projektami, ale wciąż o lotniczym charakterze. Przez te lata wyremontowałem kilka zabytkowych samolotów, robiłem różne modyfikacje, rzeźbiłem śmigła, budowałem kopie, zajmowałem się innymi zabytkami techniki. Poznawałem kolejnych ludzi i miejsca, z takich spotkań zawsze coś ciekawego wynikało i czegoś się dowiedziałem. Zwiedziłem kilkanaście muzeów lotniczych, gdzie mechanicy podobni do mnie robili niesamowite rzeczy. Mam bardzo urozmaiconą, ciekawą i nietypową pracę, czasem bywa trudna, ale nigdy męcząca i nigdy nie mam jej dość – jestem z niej zadowolony. Czasem tylko przeszkadzają mali , żli ludzie i trudno, trzeba z nimi walczyć. Obym tylko dalej mógł iść w tym kierunku, remontować stare samoloty i budować repliki. Mam wspaniałe i zdrowe dzieci, więc prywatnie mogę się tylko cieszyć, bo dla ojca to jest najważniejsze.
Moje marzenia? – zabrać rodzinę i pojechać na Alaskę albo do Nowej Zelandii.
30 kwietnia 2014 doszedłem do betonowej ściany i zakończyłem pracę w Muzeum Lotnictwa. X (iks) lat mojej pracy szlag trafił i już wiem że nawet na emeryturę nie zarobiłem.